Maroko 2013 - dzień dwunasty - dj COXWIN

15.04.2013r
Szczęście sprzyja nam od rana, złapaliśmy na stopa terenówkę, która specjalnie po nas zawróciła. Kierunek Ouarzazat. Znacznie przyjemniej podróżuje się na pace, słońce przypieka, a nas owiewa chłodny wiatr. Wyskakujemy z auta wprost na wielki postój taksówek, mieniących się kolorami żółci. Jest „dworzec”, musi być też jakaś gastronomia! Wybierając taki lokal, patrzymy zawsze czy dużo Marokańczyków się w nim stołuje. Mamy wtedy pewność, że robią smaczne i świeże jedzenie, a cena jest niewielka. Zauważamy babuszkę smażącą jakieś kwadratowe placki na kuchni węglowej. Co chwila podchodzą kolejni smakosze, dostają placka zawiniętego w kawałek gazety i zajadają się.
My przystaniemy na dłuższą chwilę, w końcu nie piliśmy dziś jeszcze berber tea. Zamówiliśmy herbatę i placki w wersji "de lux" tzn z serem topionym. Ale wspaniała uczta! Na okruchy załapał się trznadel saharyjski. To jeden z najmniej płochliwych gatunków ptaków żyjących w Maroku.
Ourzazat. Dacia to taksówka miejska a mercedesy międzymiastowe

Trznadel saharyjski

Spisaliśmy z rana listę spraw do załatwienia w mieście, przede wszystkim chcielibyśmy zakupić parę pamiątek i wysłać je do Polski, bo do naszych bagaży podręcznych nie zmieszczą się. Przezorni najpierw bierzemy taxi- petitkę i prosimy o zawiezienie na pocztę. Tu zastaje nas kolejka długa, aż przed budynek. Szkoda czasu na oczekiwanie. Wracamy do taksówek, chcemy dostać się do Ait Ben Haddou. Na okładce naszego przewodnika widnieje zdjęcie pięknie zachowanej kazby, też chcemy ją uwiecznić! Osada jest odległa o 10km od drogi głównej do Marakeszu, taksówkarz nie ma chętnych, więc rzuca abstrakcyjną kwotę za podwiezienie nas do celu. No to ruszamy pieszo, przy okazji łapiąc stopa. Do osady zmierzają liczne autokary, zapowiada się tłoczno. Staramy się unikać takich miejsc, ale to zdjęcie nas skusiło. Znów lądujemy na pace. Tym razem już na wstępie kierowca zażyczył sobie pieniędzy. Trudno, to parę złotych, a nam wyjątkowo nie chce się iść. Chyba tego dnia na tejże pace odbywała się rzeź owiec, czy kóz. Blachy oblepione w krwi, a na podłodze walała się odcięta nóżka.
Osada Ait Ben Haddou leży nad rzeką Draa, kazba wznosi się wysoko na skałach. Obecnie zamieszkuje ją sześć rodzin, reszta ludności przeniosła się na drugą stronę rzeki i tam też powstała właściwa osada. Podobnie jak w Meski, kiedy spadnie ulewny deszcz, rzeka wychodzi z koryta i kazba odcięta jest od „reszty świata”.
Ait Ben Haddou

Na trasie Ait Ben Haddou-Marakesz nie łatwo o taksówkę. Na tak długą trasę, żeby podróż się opłacała, starają się skompletować załogę już w Ouarzazacie. Pozostaje autostop, jak dla mnie lepszy sposób podróżowania. Tak jest i tym razem. Drugi dziś raz, ktoś po nas specjalnie zawraca! Ale nas to cieszy. Dwóch młodych Marokańczyków oferuje miejsce w dużym citroenie, zapakowany po sufit jakimiś pudłami. Tylko jak jeszcze my mamy się pomieścić w środku? Krótkie szacher - macher z pudłami i jest wolny kawałek fotela. Ściskamy się niemiłosiernie, już nie czuje jednej nogi, przygnieceni plecakami, że ledwie nas zza nich widać, ale najważniejsze, że jedziemy. Już na początku, kierowca wyjawia nam, że w tych pudłach skumulowany jest sprzęt audio, a nasz „gospodarz” jest marokańskim dj'em i właśnie wraca z występu do rodzinnego miasta- Casablanki. Do Marrakeszu około dwieście kilometrów, więc skoro trafiła się okazja to jedziemy. Całą drogę bawimy się w rytmach arabsko- europejskich. DJ Coxwin wciąż do kogoś trąbi, po czym macha doń radośnie ręką. Co za człowiek, wulkan energii.
Trasa do Marrakeszu wije się serpentynami. Punkt kulminacyjny drogi to przełęcz Tizin- Tichka, na wysokości 2260m.n.p.m. Niektórzy kierowcy jeżdżą na granicy ryzyka, my się wleczemy, obciążeni, a inni gaz do dechy. A tuż za końcem asfaltu głęboka przepaść. Oj, chyba lubią adrenalinę.
Wygląda na to, że dziś w Maroku „dzień prania”. W każdej mijanej wiosce, widzimy grupy kobiet piorących stosy ubrań w rzekach i potokach. Uprane ciuchy wieszają na okolicznych skałach, krzewach, glinianych płotach. Ale jak prać w takiej zimnej wodzie? I na to znalazły sposób. Na brzegu rzeki pali się ognisko, nad którym w wielkiej, metalowej bali ogrzewa się woda. Szkoda, że Coxwin tak niewiele rozumie po angielsku  i nie możemy spytać o co w tym chodzi. Każda wioska akurat dzisiaj pierze wszystko co się da. Od majtek po dywany.
Marokański dzień pralniczy

Zatrzymujemy się w jakiejś małej wiosce, chłopaki chcą umyć samochód, wodą spływającą ze skał. Kiedy Laszlo im pomagał, ja usiadłam na kamieniu i niepostrzeżenie chciałam zrobić zdjęcie zgarbionej Marokanki, dźwigającej na plecach wielki wór, z jakimiś ziołami. Ale cóż to, madame schyla się i podnosi kamień, którym we mnie mierzy! Prędko zaczęłam przepraszać, po czym ustąpiła. Odechciało mi się fotek rdzennej ludności.
Ta madame nie pozwoliła na robienie sobie zdjęć

Podróż z DJ strasznie długa, ale przynajmniej zatrzymywał się czasem, żebyśmy zrobili jakieś zdjęcia. Przy drodze mnóstwo straganów z fajansem, co rusz dzieci wyskakujące z jakimiś ziołami w rękach. Tylko kto się zatrzyma na serpentynie gdy brak pobocza.
Poniżej kilka obrazków z trasy Ouarzazat - Marrakesz.




Wjeżdżamy do Marrakeszu i doznajemy oczopląsu. Nagle na skrzyżowaniu pojawia się kilka samochodów obok siebie, między nimi kilkanaście motorów i w dodatku bryczki konne. Żadnych świateł, wielka sodoma i gomora! A kierowcy bez szwanku, trąbiąc na siebie, wyjeżdżają z „mrowiska”. Pokonanie drogi pieszo też jest nie lada wyczynem, kierowcy w ogóle nie zwracają uwagi na pieszych. Nasz nowy przyjaciel, DJ Coxwin na pożegnanie podarował nam płytę z własnym muzycznym remixem. Najwspanialsza pamiątka! Oby w całości dotarła do Polski.
Początkowo chcieliśmy zostać w Marakeszu, zobaczyć jak tętni nocnym życiem, sławny plac Jamaa El Fna, ale po godzinie spędzonej w tym mieście, mieliśmy serdecznie dosyć. Pełno samochodów, ludzi, gwar, hałas. Wolimy jednak spokojniejsze miejsca, bliżej natury. Petitką docieramy do głównego postoju grand- taksówek, gdzie natychmiast zostajemy przejęci przez jednostronnie bezrękiego i bezokiego Marokańczyka, który poruszy niebo i ziemię, żeby załatwić nam taxi do wioski Asni, leżącej u podnóża Atlasu. Trochę jesteśmy przerażeni, bo przez chwilę wyglądało to, jakby on miał być kierowcą, ale na szczęście okazało się, że po dłuższej chwili przyjechał nasz transport. Specjalnie po nas zawrócił z trasy, pasażerowie nie byli zachwyceni, ale przecież to nie nasza wina.
Asni przywitało nas tym co opisane w przewodniku, bandą naciągaczy i pseudo-przewodników. Na taksówkę do naszej docelowej miejscowości w Atlasie, jest już za późno, pojawiają się więc liczne oferty podwózki, tudzież noclegu, za mocno przesadzoną ilość dirhamów. Nie ma mowy, opuszczamy miasteczko w poszukiwaniu jakichś krzaków na nocleg. Niedożywienie, pośpiech i skwar dają efekty, mamy dość! Najchętniej rzuciłabym się pod drzewo i zasnęła, ale Laszlo upiera się, że w namiociku będziemy bezpieczni. Z latarkami wyczailiśmy wielki sad jabłoni, ziemia okrutnie nierówna, rozkopana przez krety, ale nie mamy sił szukać czegoś lepszego. Pokrzywieni między „wybojami ziemi” błogo zasypiamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz