Maroko 2013 - przygotowania i lot do Fezu.

Pod koniec grudnia musiałam podjąć ważną decyzję. Zostaję w teraźniejszej pracy na dłużej czy kończę za 3 miesiące. Długo walczyłam z myślami. Ostatecznie wspólnie z Laszlem podjęliśmy decyzję w noc sylwestrową 2012 roku. Chcemy ruszyć gdzieś dalej niż dotychczas. Nie kombinowaliśmy długo, miały być góry, wody i ptaszki, a poza tym dość tani kraj i przeloty. Termin taki, żeby załapać się na okres migracji ptaków z Afryki do Europy. Ruszamy do Maroka!
Od początku stycznia każdą wolną chwilę między przyjmowaniem pacjentów przeznaczałam na szukanie dogodnych lotów. Dumaliśmy nad dotarciem do południowych granic Hiszpanii, żeby dalej ruszyć promem, ale ceny lotów nie sprzyjały, przeprawa promem jest dość długa, a Tangier, który jest celem, zdecydowanie nas odstraszał swoją europejskością, złodziejstwem i negatywnymi opiniami we wszelkich źródłach. Ostatecznie trafiliśmy na całkiem niezłą ofertę w marcu. Wszystkie loty zaliczyliśmy Ryanem.
03.04.2013 Warszawa- Bergamo- ok.140zł
04.04.2013 Bergamo- Fes- ok. 160zł
02-03.05.2013 Fes-Bergamo-Warszawa- ok.300zł

Przez te trzy miesiące prowadziliśmy dziennik z listą, co zakupić, co zabrać ze sobą żeby niczego nie zapomnieć i żeby bagaże były lekkie. A i tak wiele rzeczy przyszło nam do głów za późno. Nie wymieniam w liście, ale dla nas istotne były również: lornetka i atlas „Ptaki Collinsa”, nie wyobrażamy sobie podróży bez tych dwóch rzeczy. Parę dni przed wylotem dowiedzieliśmy się, że istnieje angielski przewodnik ornitologiczny po Maroku, z dokładnymi lokalizacjami danych gatunków. Nie było już czasu żeby go kupić.
Najważniejsze rzeczy:
  • paszport (Maroko ważność min. 6miesięcy)/ dowód osobisty, prawo jazdy
  • apteczka: leki przeciwbiegunkowe (Węgiel, Nifuroskazyd na receptę, ale lepszy niż Laremid/Stoperan), bandaże, plastry, opatrunki, tabl. przeciwbólowe/przeciwgorączkowe- Pyralgina, Ibuprom, tabl. rozkurczowe- Nospa
  • tabletki do uzdatniania wody, my wzięliśmy Javel Aqua
  • krem przeciwsłoneczny
  • podpaski/ wkładki
  • chusteczki higieniczne
  • baterie do aparatu
  • telefon komórkowy
  • ładowarka do aparatu i telefonu
  • karty pamięci do aparatu
  • śpiwory
  • karimaty
  • namiot (bez szpilek- nie wolno brać do bagażu podręcznego do samolotu)
  • latarki
  • ważne telefony
  • ksero dokumentów (nam się akurat nie przydały)
  • ubezpieczenie w podróży (lepiej mieć i nie skorzystać, niż potem płakać), my kupiliśmy od firmy TUI, koszt ok. 70zł/ 1miesiąc/ Afryka
  • 1 para długich bawełnianych spodni, my preferujemy moro (brudu nie widać:)), z tym kolorem też czasem trzeba uważać, w niektórych krajach nietolerowany
  • strój kąpielowy
  • 4 koszulki bawełniane
  • 1 bawełniana cieplejsza bluza z kapturem
  • kurtka przeciwdeszczowa
  • czapka/ chustka na głowę
  • kilka par skarpetek bawełnianych, i majtek
  • grzebień (choć i bez tego da się obejść)
  • wygodne pełne buty, my preferujemy trekingowe, ciepło ale wygodnie i kostki nie skręcisz
  • sandały; wychodzimy z założenia, że wszystko można kupić na miejscu, więc tak też zrobiliśmy
  • jakieś mini prezenty, w Afryce mile widziane, np. długopisy, baloniki, smycze, breloczki itp.
  • mapa i przewodnik
  • portfel na szyję

03-04.04.2013
Żegnaliśmy wielkanocną Warszawę zimą, Bergamo przywitało na wiosną. Wspaniałe uczucie, kiedy zmarznięci wyruszamy w poszukiwaniu ciepła i ledwie miną 2h lotu i już wysiadamy z samolotu w krótkich rękawkach. To nasz pierwszy lot, Laszlo zachwycony startem i lądowaniem, ja bardziej przerażona. Do tej pory wydawało mi się, że te dwa etapy następują jakoś jednostajnie, a tu boeing powoli jedzie, potem się zatrzymuje, żeby po chwili, szuuuu, unieść się w chwili w przestworza. Dla mnie to jednak zbyt gwałtowne. Trzymam się kurczowo to oparcia fotela, to Laszlowej ręki.
Na początek po przylocie trzeba znaleźć jakiś skryty skrawek ziemi, żeby przespać parę godzin. Szczególnie, że w Bergamo ok.22, a następny lot ok. 17. Jak to zwykle z nami bywa, musieliśmy przejść kilka kilometrów po włoskich slumsach, żeby ostatecznie rozbić namiocik na czyimś polu obsianym „trawą” nieopodal lotniska. Ale za to znaleźliśmy wysokiej klasy kebaba. Godny polecenia, aczkolwiek adresu nie pamiętamy.
Wynurzyliśmy się rankiem z namiotu i stwierdziliśmy obopólnie obecność Alp. Nie ma co zalegać, trzeba ruszać na Citta Alta. Wzgórze na którym znajduje się stare miasteczko Bergamo. W czasie monotonnej wspinaczki na wzniesienie obserwowaliśmy specyfikę miasta, miejscowych, ptaszki i górki. Jedna włoska dama, gdy zobaczyła Laszlową łysą głowę, tak się wystraszyła, że co sił w nogach ruszyła przed siebie, znikając nam za chwilę z oczu. Nie jesteśmy skłonni podziwiać zabytki, więc nie włóczyliśmy się po alejkach Citta Alta bez celu. Oto i jest nasz cel...prawdziwa włoska PIZZA! We własnej postaci. I kufel piwa rzecz jasna. Najdroższy w moim życiu, ale co będziemy sobie żałować. W końcu jesteśmy na wczasach!
Na lotnisku mieni się od kolorowych postaci w niemniej kolorowych, przedziwnych szatach. Mamy przedwstęp Afryki.
Tym razem lecimy za dnia, kierunek Fez. Niesamowite uczucie lecieć ponad chmurami, jakbyśmy przemierzali śnieżną krainę, a nie lecieli do Afryki.
Na lotnisku dopadła nas banda taksówkarzy, oferując przejazd do Fezu. To zaledwie 15km, a oni rzucają horrendalne ceny! Marokańscy pasażerowie prędko pakują się w kilka osób do taksówki i ruszają, a my stoimy i nie wiemy co robić. Taksiarz rzuca hasło 150DH (60zł)! To wolę pieszo dotrzeć. Dogadaliśmy się z jakimś przyjezdnym Francuzem i przystajemy na cenę 50DH/os. Dużo, ale co zrobić w takiej sytuacji.
Spoglądając przez okna naszego żółciutkiego mercedesa na ruch uliczny, prędko minął nam pomysł wypożyczenia samochodu, o czym przez chwilę myśleliśmy. Z dwóch pasów ruchu, miejscowi robią pięć. Nikt nie zważa na linie, czy przerywane, ciągłe, czy w ogóle jakieś są. Co rusz ktoś wymusza pierwszeństwo, wszyscy na siebie trąbią, na skuterach jeździ się po 3 osoby. O ile istnieją jakieś przepisy ruchu, to pod okiem policjantów, skrzętnie są omijane.
W medinie znów naskoczyło nas kilku naganiaczy. Oferują noclegi w wysokiej klasy hotelach, posiłki w restauracjach. Nie, nie damy się nabrać. Dziękujemy i szukamy na własną rękę. Ku naszemu zaskoczeniu daje się słyszeć polskie słowa „Dzień dobry”, „Spoko Maroko”, „Polska!”. Marokańczycy mają zdolność ogarnięcia kilku języków, rozpoznawania narodowości po rysach i myślą że w ten sposób „złowią” klienta. Nie na nas takie numery. Aczkolwiek zrobili na nas wrażenie. Przylatujemy tyle tysięcy kilometrów, jesteśmy w Afryce, a tu ktoś krzyczy do nas po polsku.
Medina ożywa dopiero wieczorem, dzieci grają w piłkę w wąskich uliczkach, arabska muzyka niesie się ze straganów, zapachy ostrych przypraw drażnią nos, a my krążymy po coraz ciemniejszych uliczkach mediny, poszukując noclegu. Powróciliśmy skruszeni do punktu wyjścia, na plac Bab Boujeloud. W pierwszym hotelu właściciel nie chciał nawet zacząć negocjować cenę, więc ruszyliśmy dalej. W następnym, wytargowaliśmy cenę 50DH/os/doba, ciasny pokoik z okienkiem na plac, niestety nie dysponują prysznicem. Łazienki nie sprzyjają wizytom, więc lepiej uważać na klątwy Faraona. Pierwszy dzień w Afryce za nami, udało się! Wspaniale znów móc się położyć na wygodnym łóżku.

Na poniższej mapie zaznaczono trasę naszej wycieczki (czarne linie) oraz miejsca noclegów (niebieskie punkty). Mapa jakiej używaliśmy to HIGH ATLAS MOROCCO wyd terraQuest 2011.