Maroko 2013 - dzień piąty - Meski


08.04.2013

W końcu czuję, że jestem w Afryce. Ciepła noc, jak latem w Polsce. Laszel śmieje się ze mnie, że spałam na żelasku. Wczoraj mimo prażącego słońca wiał chłodny wiatr, więc otuliłam część twarzy chustką. Zakryte fragmenty pozostały białe a reszta spaliła się na mocną czerwień.  Efekt jest niestety śmieszny, ale nie dla mnie.
Nie wracamy znów przez górę. Idziemy brzegiem w kierunku drogi asfaltowej. Bardzo interesują nas ptaki jakie jeszcze możemy spotkać. Kazarki płochliwe, ale duże głazy umożliwiają podejście.
Pliszka siwa odmiana marokańska

Kazarka rdzawa
Białorzytka

Udało się! Gęsi uwiecznione na fotografii. Piękny gatunek Mają rdzawe upierzenie zaś ich głosy przypominają meczenie osłów. Rano cieszyłam się na ciepło ale już zaczyna mi doskwierać. Do drogi nie daleko, ale Laszlo tak się przejął rolą birdwatchera, że przejście mocno się dłuży i nawet skały nie dają cienia. Pozostaje, dla ochłody, polewać się ciepłą wodą z zalewu. Na pożegnanie obiektu zaprasza nas na herbatkę kolejny ochroniarz. W swojej kanciapie przedstawia nam swoje dzieła, malunki na drewienkach które wypłynęły na brzeg zalewu. Oczywiście wszystko jest na sprzedaż i pan artysta nikomu nie zaoferuje tak atrakcyjnych cen jak nam. Za gościnę dziękujemy i prędko uciekamy.

A to my o poranku

 Zalew Hassan Ad- Dakhil

Zalew Hassan Ad- Dakhil

Do Errachidi zabierają nas mercedesem dziwnie ubrani Arabowie, czarnoskóry student anglistyki w garniturze i różowym turbanie, jego brat oraz kierowca w długiej, białej dżalabii (taki szlafrok do użytku dziennego). Tuż przed miastem zatrzymuje nas policja, żandarm strojnie ubrany w długie białe rękawiczki i elegancki mundur. Prezentują się znacznie lepiej niż polska drogówka. Chyba wystąpiły jakieś problemy z dokumentami gdyż nasi nowi znajomi opuścili auto i zaczęła się rzewna rozmowa. Zabrakło jedynie berber tea serwowanej na masce. Student w garniturze co chwilę do nas podchodzi i zapewnia, że "no problem". Gdzieś dzwonią, coś sobie pokazują aż w końcu nasi przewoźnicy wsiadają do samochodu i jedziemy dalej. Zostaliśmy niby zabrani stopem ale na pożegnanie student kazał zapłacić kierowcy 10DH. Nie będziemy się sprzeczać, to tylko 4zł.
W mieście, w końcu, przerwa na herbatkę i jedzenie. Po ulicach kręci się pełno roznegliżowanych turystów w kolorowych terenówkach i na quadach. Aż strach pomyśleć jakich pajaców spotkamy w Merzoudze. Wygłodzeni i spragnieni szukamy baru. Baru dla miejscowych nie dla Hiszpanów na quadach. W bocznej uliczce z kawiarni, serwującej wyłącznie napoje, kierują nas do malutkiego lokalu. Młody kucharz pokazuje Laszlowi wszystko co ma w pięciu garnkach, bo nie możemy się porozumieć w żadnym języku. Laszlo wybrał fasolkę z naszą ulubioną marokańską przyprawą- kamunem a za chwilę na stole pojawił się jeszcze kurczak z rożna, frytki, oliwki i zimna cola w szklanej butelce, mmm... wspaniałe! A za wszystko jedyne 90DH(36zł).
Coś nie możemy się wydostać z Errachidi, droga tak się dłuuuży. Postanawiamy nie jechać daleko tylko dotrzeć do jakiejś oazy. Poprzedniego dnia mijaliśmy wiele pięknych oaz ale nie było okazji się zatrzymać. Myślimy, że tam gdzie są palmy musi być też woda, cień i ptaki a więc wszystko czego potrzebujemy. Na mapie najbliższe palmy zaznaczone są w okolicach osady Meski i tam planujemy udać się na rekonesans.  Kolejne auta nie chcą nas zgarnąć więc łapiemy grand taxi. W krótkim czasie i za symboliczną opłatą docieramy do wsi Meski. Miejscowi witają nas ciekawie, kilka małych murzynków prosi o dirhamy ale większość chce się jedynie przywitać, uścisnąć dłoń. Nie możemy się zrażać, nie wszyscy widzą w nas worek pieniędzy.
W pięknej oazie pierwsze co rzuca się w oczy to mnogość rozmaitych gatunków ptaków. Na początek na drucie usiadła niesamowicie rzadka, w Polsce nie występująca, żołna modrolica.

Takie kolory ciężko sobie wyobrazić, piękna. W powietrzu latają też zwykłe żołny, te, które można zobaczyć także w Polsce.
W Meski znajduje się kemping i atrakcja turystyczna "Source blue de Meski". Co chwila przejeżdżają przez wieś kampery na niemieckich i holenderskich rejestracjach i udają się w miejsce przeznaczone dla turystów (oczywiście za opłatą). Gdy przyglądamy się tym pojazdom podchodzi do nas Marokańczyk o imieniu Mohamad. Początek rozmowy tradycyjny. Mohamad, Jak każdy Marokańczyk, ma licznych przyjaciół w Polsce. Uwielbia Kraków, śliwowicę i piwo. Ponieważ my też jesteśmy już jego przyjaciółmi to proponuje nam rozbicie namiotu na kampingu. W cenę wliczony jest chyba nawet basen i jakiś punkt widokowy. Mówi, że absolutnie zabronione jest rozbijanie namiotu w innym miejscu i grozi straszliwymi konsekwencjami. Nie z nami te numery kolego w turbanie. Szybko gubimy naszego znajomego i idziemy w głąb oazy. Tam gdzie nie wolno spać ale też nie trzeba płacić żadnym naciągaczom. Niech spróbują nas znaleźć...
Między palmami przelatują dudki, pleszki i wiele innych. Ale już nie mamy do nich dzisiaj sił, rozbijamy naszą przenośną kazbę i zajadając się tuńczykiem z puszki, upajamy się widokiem i ich śpiewem.

Żołna modrolica


Oaza Meski

Stare miasto Meski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz