Maroko 2013 - dzień drugi - Fez

05.04.2013
Na długo przed świtem obudził nas swoim zawodzącym śpiewem muezin odprawiający modły w pobliskim meczecie. Najpierw ruszamy w poszukiwaniu słynnych feskich garbarni skór. Rano barwniki są świeże i mają intensywne kolory. W medinie krząta się „służba sprzątająca”, zaopatrzona w odblaskowe kamizelki i osiołki, obciążone szmacianymi workami pełnymi śmieci. Już po pierwszym zakręcie okazało się, że uliczki mediny to istny labirynt, nawet drogowskazy nie pomogły.
W miejscach, gdzie najczęściej gubią się turyści, czyhają natrętni pseudo-przewodnicy, którzy chętnie oprowadzą po medinie. Gdyby nie Laszlowa biegła znajomość (kilka słów) j. francuskiego „Laissez moi tranquille!”(proszę mnie zostawić w spokoju!), jeden z nich szedłby za nami kilometry. Krążąc po labiryncie musieliśmy w końcu poprosić kogoś o pomoc. Prędko przejął nas miły, młody Marokańczyk z czarnymi zębami i krętymi, wąskimi dróżkami doprowadził do sklepiku swoich znajomych, z tarasu którego mogliśmy podglądać pracę w garbarni.

Fot. Praca w garbarni skór.
Proces wyrobu skórzanych produktów jest długotrwały i pracochłonny. Cała procedura wykonywana jest tradycyjnymi metodami, ręcznie. W garbarni pracują całe rodziny Marokańczyków, każdy ma swoją rolę. Skóry z bydła, wielbłądów, kóz, owiec najpierw są oczyszczane, następnie w głębokich wannach prane, wygniatane. Następnie moczą się w barwnikach, przybierając różne barwy. Wciąż stosowane są naturalne barwniki, np. pochodzące z płatków róż, dające piękny karminowy kolor. Arabski przyjaciel powiedział, że cały proces trwa 3 tygodnie! Efekt robi wrażenie. Sklepik od podłogi do sufitu wypełniony skórzanymi babuszami, torbami, paskami i mnóstwem innych wyrobów. Wyroby mienią się chyba wszystkimi kolorami, jakie istnieją. My potrzebowaliśmy klapek-babuszy, bo nie zmieściły nam się do bagaży podręcznych. Z dziesiątek sztuk prędko wybraliśmy pary dla siebie. Moje piękne czerwone, Laszlowe brązowe, ze szpiczastymi czubkami, podobno sułtańscy książęta i księżniczki chodzą w takich po pałacu. Cena oszałamiająca! Ponad 400DH (160zł) za 2 pary. Targowanie się nie jest, jeszcze, w naszej naturze, ale na taką kwotę się nie godzimy. Marokańczycy teatralnie pokazują niechęć do cen które sugerujemy. Mają przy tym świetną zabawę. Nasze wypociny doprowadziły do obniżenia ceny o połowę. To i tak drogo, ale nie chce nam się dłużej walczyć, a bucików rzeczywiście potrzebujemy. Musieliśmy jeszcze obdarować całą rodzinę sklepikarza i naszego „przewodnika” długopisami, żeby miło zakończyć utarg. Resztę dnia spędziliśmy na upajaniu się berber tea, czyli zieloną herbatą z dużą ilością mięty pieprzowej i 3 kostkami cukru. Nigdy nie sądziłam, że będzie mi smakować taka dawka glukozy, a herbata jest wspaniała, gasi pragnienie i orzeźwia!
Popołudnie spędziliśmy na obserwowaniu życia mediny, podglądaniu stada jerzyków alpejskich, które zagnieździły się w murach, otaczających medinę oraz we wnęce wrót do meczetu oraz na poszukiwaniu szpilek do namiotu.
Fot. Kolonia jerzyków alpejskich w jednym z fezkich meczetów.

Niebo w ciągu dnia jest ciemne od żerujących jerzyków, a ich pisk zagłusza dźwięki mediny. Laszlo dojrzał gdzieś gabinet mechanika, więc popędził, żeby pytać o gwoździe/szpilki do namiotu. Produkuje się biedny, trochę po angielsku, trochę po francusku, no i po polsku, jak to nie mogliśmy zabrać na pokład samolotu szpilek do namiotu, bo metalowe i szukamy czegoś w zastępstwie. Panowie patrzą po sobie, niewiele rozumiejąc i w końcu wszyscy wybuchamy śmiechem. Jak widać nie zawsze da się wszystko pozałatwiać na migi. Nie zrażamy się, znajdziemy inny sposób!
Dzień kończy śpiew muezina, który kolejny raz nuci swoją mantrę.
Fot. Sprzedawca czegoś co wyglądało jak woda z płatkami róż.

Fot. Sklep mięsny.
 Fot. Fezka medina widziana z pobliskiego wzgórza.
Fot. Sklep z daktylami i orzechami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz