Maroko 2013 - dzień czwarty - jedziemy na wschód

07.04.2013
Niedziela to dzień wolny w Maroku. Na szczęście większość sklepików czynnych, więc z pragnienia nie umrzemy. Doszliśmy do wniosku, że chcąc zwiedzić jak najwięcej, musimy przerzucić się na autostop. Z Mideltu zabrał nas bus, pan na pożegnanie wystawił rękę jakby w geście ofiarowania zapłaty, ale podałam mu swoją i uścisnęłam. Był lekko zaskoczony. Chwila przerwy, bo jakieś ptaszki kręcą się w pobliżu. Laszlo już się skrada, tylko brakuje mu jakiegoś głaza czy krzaczka, żeby się za nim schować.
Ruszamy dalej! Tym razem na pace ISUZU, na której zwykle przewożone są owce i kozy. Droga przez przełęcz Tizin Tairhemt w kierunku miasteczka Rich jest niewyobrażalna! Zmienia się w serpentyny wraz z wysokością, góry wyglądają jak olbrzymie skały, ziemia porośnięta małymi krzaczkami. Robi się coraz chłodniej, szczególnie, że na pace mocno wieje.
Autorka w drodze na przełęcz Tizin Tairhemt (1907 m. n.p.m.)

Co jakiś czas na zupełnie płaskiej pustyni pojawia się wielka góra. Kierowca w trakcie zatrzymuje się i daje mi cieplutki koc, żebym się okryła. Nie znamy swoich języków, ale świetnie dogadujemy się bez słów. Żegnamy się w wiosce N'azala, kosztujemy miętę i oddajemy się fotografii kazb.
Zabudowania wioski N'azala

Tu trzeba zrzucić plecaki na dłuższą chwilę, bo ptaszki nie dają nam spokoju. Ja wyciągam Atlas Collinsa, Laszlo rusza do boju z aparatem. Udaje się dopaść białorzytkę rdzawą.
Białorzytka rdzawa - samiec

Białorzytka rdzawa - samica
Pojawiły się też pierwsze wielbłądy!
W drodze do wodopoju.

Musieliśmy się trochę naczekać, żeby złapać stopa do Richu. Trzeba było panom nadmienić, że "mandi flus"-nie mamy pieniędzy i jeździmy za darmo z dobrej woli kierowcy. Sytuacja się wyjaśnia, a Marokańczycy pozostają mili. Gdy łapiemy stopa, unikamy machania na mercedesy, które są taksówkami, ale w przypadkach kiedy żar doskwiera, głód męczy, a cierpliwość się kończy, skłaniamy się też ku temu. I tak też trzeba było zrobić, żeby dostać się do Errachidi. Cena wywoławcza taksiarza to 25DH/os(10zł)(>50km), dogadujemy się na 20DH/os. Wystartowaliśmy w czworo z kierowcą, po drodze dołączali kolejni pasażerowie. Ostatecznie zmieściliśmy się w 7osób, 4 z tyłu, 3 z przodu. Gwarno rozmawiają i cieszą się że jadą. Widoki znów zniewalające, a my nie mamy jak robić zdjęć, bo ściskamy się z resztą współpasażerów. Skaliste góry wyrastające z ziemi, oazy soczystej zieleni, porośnięte palmami. Za każdą kolejną serpentyną chciałoby się zatrzymać i uwiecznić na zdjęciu te cudne widoki. W oddali pojawia się Barrage Hassan ab Dakhil, wielki zalew w turkusowym kolorze, otoczony z każdej strony górami, które przypominają te usypywane z piasku w klepsydrze.
Zalew Hassan Ab-Dakhil.
Przepiękne miejsce, o którym nasz przewodnik National Geographic nie wspomina słowem. Za dwa tygodnie będziemy już wiedzieć, że nigdy więcej nie kupimy przewodnika tego wydawnictwa. Najlepsze miejsca, jakie znaleźliśmy w Maroku były przez przewodnik całkowicie pomijane. Autorka książki wychwala za to najdroższe hotele i restauracje, które my omijaliśmy jak największym łukiem. Nie polecamy publikacji pani Carole French.
Wysiadamy w pobliżu zalewu i wkraczamy w inny świat Maroka. Ludzie w wiosce Tasouka mile nas witają, rowerem podjeżdża chłopak, który prosi o zdjęcie z nami i marokańską flagą, starszy pan po arabsko- francusku kieruje nas nad zalew, a pani w sklepiku rozumie jedynie po arabsku i ma do zaoferowania tylko słodycze i gazowane, słodkie napoje. Witamy miejscowych słowami "Salam alejkum", na co mile nas zagadują skąd jesteśmy i życzą miłego pobytu w Maroku. Co za odmiana. Ścieżka nad zalew nie należy do najprostszych, po drodze mijamy odgrodzone niskim murem osiedle mieszkalne, kazby bez okien, do każdego domu można by ot tak wejść, ale na straży stoi ochrona, a w mur powkładane są gęsto porozbijane ostre szkła, zniechęcające do próby przeskoczenia. Żeby dojść nad zalew musieliśmy przebrnąć przez skalistą, stromą górę, ale widok warty wysiłku. Zwieńczeniem była kąpiel w cieplutkiej wodzie. Ja oddałam się upragnionemu wypoczynkowi, stopy pieką od gorąca, nie lekko jest chodzić w górskich butach w taki skwar. Laszlo czaił się na ptaszki. Wypatrzyliśmy nie występujące w Polsce kazarki rdzawe, a także stado ok .40szt kolorowych żołn, perkozy dwuczube z młodymi i przelotne dudki.
Wieczorem nawiedził nas "bazowy" tego obiektu. Szczęśliwy na nasz widok, porozmawiał chwilę po angielsko-francusku i serdecznie zaprosił na herbatkę do swojego domku na szczycie wzgórza. Dziś już za późno, ale może jutro skorzystamy. Laszlo tak świetnie włada angielsko-francusko-arabskim, że podejrzewam, że będzie mu ciężko przestawić się po powrocie do domu. Rozbijamy namiot nad brzegiem zalewu, zamiast szpilek, których ciągle nie udaje nam się kupić, używamy kamieni.
Rewelacyjny namiot Poligon 2 firmy Marabut. Trochę ciasny ale za to lekki. Już wiele razy ochronił nas przed ulewami, wiatrem i zimnem.
Spodziewamy się pierwszej ciepłej nocy, bo poprzednia w Midelcie zaskoczyła nas mrozem. Jest cudownie, niebo rozgwieżdżone, nietoperze latają tuz nad głowami, a w tle słychać ptasie głosy.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz