Maroko 2013 - dzień szósty - Rissani

09.04.2013
Już na długo przed świtem te małe, latające cholery nie dawały spać! Kosy, bilbile, wróble i dzierzby nagle stwierdziły, że zaczną wrzeszczeć wniebogłosy "to jest moje terytorium! Nie próbuj podlecieć!". Dzisiejsza noc to prawdziwe wakacje pod palmami. Żeby nikt nie odkrył, że nocujemy wśród poletek uprawnych, schowaliśmy namiot wśród palm, które zwisającymi liśćmi utworzyły baldachim. Kryjówka doskonała!
Z samego rana oddaliśmy się obserwacji ptasich zwyczajów, ja przycupnęłam na grządce przy poletku, a Laszel czaił się z aparatem. Gromadki kobiet, ubranych w kolorowe, długie szaty zmierzały uprawiać bób, daktyle, oliwki. Serdecznie uśmiechnięte, chętnie byśmy porozmawiali, ale cóż zrobić kiedy my "ne parle pas francais", a tym bardziej po arabsku. Laszlo już nie wie co ma ze sobą zrobić, skacze między grządkami, ukrywa się w lucernie, staje nieruchomo, po czym nagle, z radością oznajmia jaką to znakomitą obserwację ornitologiczną udało mu się uwiecznić na matrycy lub też wyzywa modeli, którzy w ostatniej chwili zrezygnowali ze zdjęcia. Ale mu robią psikusy te latające potwory. Na szczęście ja mam lornetkę i mogę spokojnie obserwować okolicę. A w oddali, na przemian, zawodzą muezin i osły. Oto efekty łowów Laszla:
Drozdówka rdzawa
Dzierlatka

Pleszka

Zaganiacz płowy

Przed ruszeniem w drogę należy wypić berber tea. Właściciel restauracji mile nas przyjął, pokazując procedurę zaparzania tego trunku. W czajniczku została sporządzona mieszanka zielonej herbaty, liści mięty pieprzowej i dużej ilości cukru. Z wysokości, nawet pół metra, gospodarz nalewał napar do szklanki. Próbował, odlewał do czajniczka i powtarzał procedurę. W trakcie dodawał liście świeżej mięty. Kiedy uznał że herbata jest gotowa, rozlał ją do naszych szklanek i wypowiedział słowa Inszallah. Trunek faktycznie wyborny. Z tarasu restauracji rozciągał się widok na ruiny kazby, usytuowanej za oazą w Meski. Gospodarz opowiedział nam po krótce jej historię. Wybudowana została w XIIw, mieszkało tam wówczas ok. 300osób. Gdy spadł ulewny deszcz oaza była podtopiona, a ludność odcięta od reszty cywilizacji, jedzenia, wody pitnej. W czasie walki z Francuzami o władzę, Berberowie nie chcieli dopuścić, aby wróg przejął ich terytorium, ukryli się w kazbie i przez malutkie okienka ostrzeliwali przeciwnika.
Ruiny kazby Meski

Ugoszczeni, chcieliśmy się prędko ulotnić, ale gospodarz postanowił pokazać nam jeszcze swoje pokoje gościnne, prysznic, łazienkę, po czym zaprosił nas na przyszły rok. Złapanie autostopu do Rissani poszło niezwykle szybko. Sympatyczny, młody chłopak niestety niewiele rozumiał po angielsku, ale podarował mi soczek i specjalnie zatrzymał się w okolicy Akerbousa, skąd rozciąga się piękny widok na okazałą oazę, położoną na dnie kanionu. Kolejny raz okazuje się jak marny jest nasz przewodnik National Geographic, który nic o tym pięknym miejscu nie wspomniał.
W Rissani, jak w każdy wtorek, huczny targ. Mijamy kolorowe stoiska z workami pełnymi rozmaitych przypraw, które drażnią nos. Stoiska z babuszami, dżalabijami, alejka pełna warzyw i owoców. Pokusiliśmy się na woreczek oliwek, chociaż w Polsce ich nie lubimy. Na obiad berber pizza! Coś w rodzaju wielkiego chlebka upieczonego z mięsem, cebulą i przyprawami w środku. I wspaniały sok wyciskany ze świeżych pomarańczy. Dość miasta, pora szukać noclegu. W okolicy nie ma chłodnych oaz, pozostaje nam biwak na półpustyni, pod palmami. Tak gorąco, że nawet ptaszki pochowały się w krzakach, a Laszlo marudzi jak tu nudno. Z dala od ludzi, w końcu można pozwolić sobie na zrzucenie ubrań i krótkotrwałe opalanie, ale i na to jest za gorąco.
Laszlo na półpustyni w okolicach Rissani

A na kolację kolejny dzień serwujemy...tuńczyka w puszce! Na naszych spodniach pojawiają się kolejne plamy tłuszczu. Laszlo nie może sobie pozwolić na takie niechlujstwo, postanowił więc wypróbować arabski sposób prania ubrań. Rzucił się na piasek i z impetem zaczął wcierać go w tłuste plamy. Nagle powstała jakby burza piaskowa, już cali byliśmy w piasku, nie tylko plamy. Spodnie zmieniły kolor z zielonego na pustynne moro, a plamy dwukrotnie się powiększyły i przybrały barwę sosu ze spaghetti. Laszlo reprezentuje wysoką klasę ubioru i stara się nadążyć za modą. Żałuję, że nie zrobiłam mu zdjęcia. Na dobranoc pozuje nam żołna modrolica. Tym razem na palmie.
Żołna modrolica
Mieszkaniec osady Meski

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz