Maroko 2013 - dzień trzeci - Midelt

06.04.2013
Dziś o poranku śpiewał duet, muezin w towarzystwie koguta. Poznajemy miejscową kuchnię, na śniadanie standardowo berber tea i harira- gęsta zupa pomidorowa z ciecierzycą, soczewicą i kluskami, Arabowie nie używają sztućców, jedzą wszystko (zupy też) rękami. A właściwie to prawą, lewa jest nieczysta. Lewą trzymają chleb i piją. Gdy dostaliśmy nasz pierwszy tadżin, pan nie podał nam widelca i długo się głowiliśmy jak sobie poradzić z tą wieloskładnikową potrawą. Po nieudolnych próbach i ściekaniu sosu po brodzie i rękach, poprosiliśmy na migi o choć jeden widelec.
Na nasze szczęście w większości lokali gastronomicznych podają je turystom. Ruszamy do Mideltu. Autobus obsługiwało 3 prezesów: kierowca, bagażowy i biletowy. Trochę się oburzyliśmy, że musimy płacić za bagaż, ale nie pożałowaliśmy. Na każdym
postoju, czerwonych światłach na skrzyżowaniu, prezes bagażowy wysiadał pilnować czy nikt nie otwiera bagażnika. Na dworcach do autobusu wsiadają  „obnośni sklepikarze”, oferują słodkości, napoje, babusze, biżuterię, książeczki. Co ciekawe, w krajach arabskich czyta się szlaczki od końca książki i od prawej strony.
 Drogę do Mideltu warto przebyć własnym transportem. Zmieniający się krajobraz daje wiele możliwości do pięknych fotografii.
Fot. Midelt

W Midelcie znów dopadają nas właściciele „hoteli” i restauracji. Męczące, natręci nie chcą się łatwo odczepić. Jesteśmy wygłodzeni, więc musimy skorzystać z którejś propozycji. Akurat z pobliskiego lokalu wychodzi trzech Berberów i serdecznie zapraszają. Każdy ma swoje zadanie, jeden szykuje posiłki, drugi przystraja nam stół sztucznymi kwiatami, trzeci zabawia nas rozmową po angielsku. Jak oni wszyscy zarobią na życie, skoro wystarczyłaby jedna osoba? Trochę lękamy się czy jeść sałatkę i oliwki, bo przestrzegano nas, że umyte w wodzie z kranu gwarantuje klątwę. Ale przez miesiąc pobytu nie da się uniknąć jedzenia warzyw i owoców. Wystarczy, że pijemy wyłącznie wodę butelkowaną. Skoro kolega był tak uprzejmy i znał angielski, Laszlo postanowił zapytać o szpilki do namiotu i mapę okolicznych gór Atlasu. Zaprowadził nas do swojego przyjaciela, który okazało się, że prowadzi sklepik z dywanami. Dowiedzieliśmy się, że w góry kawał drogi do przebycia, żadnej wioski ze sklepikiem w trakcie, a na grzbietach śnieg. Trochę nas tymi wieściami odstraszył. Podziękowaliśmy za informacje i już chcieliśmy opuścić nowego przyjaciela,gdy ten zaczął prezentację swoich dywanów. Z jedwabiu, z włókien kaktusa, ze skóry kozy, wielbłąda. Nie docierało, że niczego nie potrzebujemy, nie mamy miejsca w plecakach. Już nie był taki miły. Wszyscy pomocni, dopóki chcą zrobić interes. Szpilek nam już nie chciał załatwić. Mieliśmy dość! Czym prędzej ruszamy za miasto, mieliśmy zobaczyć stare kazby mieszkalne, ale droga nas zmyliła i skierowaliśmy się na góry, które okazały się wielkim wysypiskiem śmieci. Uśmiechnięte dzieci leciały za nami po kilkaset metrów, żeby zagadać "bonjour!", daj mi 1DH! Tego już za wiele. Mimo pięknego widoku na ośnieżony Jabel Aijaszi(3747mnp), miejscowa nachalność kazała nam uciekać z tego miasteczka. Ciężko na kamienistych górach znaleźć kawałek płaskiego miejsca na namiocik. Z jednej strony widok na góry, oświetlone na czerwono zachodzącym słońcem, a z drugiej góra śmieci, zostajemy. Uroki Maroka. Jutro będzie lepszy dzień...
Fot. Widok na Atlas wysoki.

Fot. Białorzytka czarnogardła

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz