Maroko 2013 - dzień jedenasty - Galmous

14.04.2013r
Udało się. Nie zostaliśmy porwani przez wartki nurt Dadesu! W końcu przydały się les piguetsy de tente. Kończą nam się zapasy wody i jedzenia a żadnego sklepiku w odległości paru kilometrów, ni widu, ni słychu. Znajdujemy za to restaurację Tighzoutine. Ceny typowo turystyczne. Trochę udaje nam się je obniżyć ale i tak płacimy kilkakrotnie więcej niż w innych knajpach. Nie mamy jednak wyjścia.  Harira, kawa, mmm..., pycha. Kierownik sugeruje, żebyśmy nie jechali do Georges de Dades, tylko przeznaczyli więcej czasu na pobliskie góry.
Podobno krajobraz znacznie ładniejszy i brak turystów. To nas przekonało! Kierownik zaoferował, że może zostać naszym przewodnikiem, za jedyne 20Euro/os. Źle trafił. Musi zadowolić się tym co zarobił na jedzeniu. Wiecej mu nie damy a przewodnika nie potrzebujemy nawet za darmo.
Wąwóz rzeczywiście piękny, mieni się różnymi barwami czerwieni. Na skałach rosną roślinki, których liście zmieniły się w kolce. Plecaki ciężkie, więc nie decydujemy się na dłuższą wędrówkę. Rzucamy ciężary pod skałą i szukamy miejsc na dobre fotografie. W dali widać ośnieżone szczyty Atlasu, gdzieniegdzie na skałach rosną pojedyncze palmy, między skałami widać wyżłobione białe miejsca. To sól, pozostała, po spływających tu w porze deszczowej, wodospadach. Słona woda w rzekach? Właśnie tak. Sól jest minerałem występującym w składzie okolicznych skał. W czasie deszczu jest wypłukiwana i pozostawia ślady w korytach okresowych potoków.




Słońce za mocno przypieka, pora zejść do chłodnej oazy. Wczorajszego wieczoru tak pospiesznie szukaliśmy noclegu, że nie spostrzegliśmy jaki kawał drogi przeszliśmy. A dziś trzeba wracać, oj dłuuuży się ta droga, szczególnie, że skwar nieprzyzwoity.
Laszlo chodzi zjeżony,  bo wszystkie ptaszki mu uciekają, a aparat zwariował i nie chce złapać ostrości. Na pocieszenie udało się zrobić zdjęcie modraszki kanaryjskiej. To sikora bardzo podobna do modraszki występującej w Polsce. Europejskie modraszki mają na głowach niebieskie czapeczki natomiast kanaryjska czarną.
Modraszka kanaryjska
Kolejny gatunek, który przysporzył nam dziś mnóstwo radości i zdziwienia, to żółw, pływający w Dadesie. Prawdziwy żółw na wolności! Żółw był jednak płochliwy a woda bardzo brudna więc nie udało zrobić się żadnego dobrego zdjęcia.
Oaza ciągnęła się niemiłosiernie długo, skwar dokuczał, a w powietrzu nieprzyjemna duchota. Na szczęście prędko udało się złapać stopa do Kaalat M'gouna. Miejski termometr wskazuje +34 stopnie C. Dobrze, że pojawił się sklepik z zimną kolą. Właściwie to był garaż wypełniony zgrzewkami gazowanych napojów i lodówka Coca coli. Ale jaka to była lodowata, gazowana rozkosz i w dodatku w szklanej butelce.
Miasteczko Kaalat M'gouna słynie z uprawy najpiękniejszych róż w Maroku. I w mieście rzeczywiście unosi się piękny zapach tych kwiatów. Wyrabia się z nich rozmaite kosmetyki, perfumy, wody różane, lekarstwa, i wiele innych. Niestety pojemność naszych plecaków nie pozwala na zakup choćby jednego z tych specyfików.
Taxi już na nas czeka. Stopniowo odkrywamy coś nowego w tych tajemniczych pojazdach. Dziś dostrzegliśmy, że w drzwiach pasażerów nie ma klamek i korbek do otwierania szyb, a uchwyt do trzymania, zrobiony jest z gumowej taśmy. Wszystko po to, żeby zmieścić jak najwięcej pasażerów i żeby żaden element nikogo nie uwierał. No chyba, że czyjś łokieć wbity w żebro pasażera.
Poprosiliśmy szofera, żeby wysadził nas w małej osadzie Galmous, kilkanaście kilometrów przed Ouarzazatem. Na mapie zaznaczony jest tam jakiś zalew. W naszym przewodniku nie ma o nim słowa a wiec musi być to coś ciekawego. Owszem, wysadził nas, ale gdzieś pośrodku niczego! Żadnej osady nie widać, zalewu tym bardziej, wokół tylko pustynia i góry. Ruszyliśmy wydeptaną ścieżką, na którą skierował nas nasz taksówkarz. W oddali naszym oczom, ukazała się w końcu mała wioska, złożona z nowoczesnych i starodawnych kazb. Niektóre połączone są ścianami, fundamentami. Barwnie wyglądają takie kontrasty.
Galmous
Na horyzoncie pojawił się wreszcie zalew! Hen, hen, daleko jeszcze. Plecak dziś jakoś wyjątkowo ciąży. Widać cel naszej dzisiejszej wędrówki i tym samym pojawiają się uśmiechy na twarzach.
W Laszla znów wstąpiła nadzieja, że przechytrzy jakieś ptaszki. W bajorku odciętym od zalewu pluskają się sieweczki i stado biegusów krzywodziobych.
Sieweczki morskie
Biegusy krzywodziobe

Są też nasi przyjaciele - kazarki, gęsi te lubią wyprawiać się na zwiedzanie okolicy, po czym wracają zmęczone przenocować nad wodą. Wysoko na niebie, stado rybitw złapało wiatr w skrzydła i koliście unoszą się coraz to wyżej, żeby z mniejszym wysiłkiem dolecieć do celu wędrówki.
Miejsce pod namiot porośnięte kłującą trawą, wstępnie rozstawiamy namiocik, ale cóż to? Jakaś cholera przebiła się przez podłogę! Na to nie możemy sobie pozwolić! Laszlo tak się wkurzył, że zaatakował kamieniem, ledwie wyrastające z ziemi, kępki kolczastej trawy. Namiot jest już bezpieczny. A na kolację...tuńczyk! Mmm, jaka wspaniała odmiana. Co poradzić, kiedy w sklepikach tylko serki topione, dżem, krem czekoladowy i...tuńczyk. Laszlo zakurzony w piasku, po walce z krzaczorami, musi przecież dokonać elementarnej higieny przed posiłkiem. Takich cudów to jeszcze nie widziałam...nabrał pełno wody w usta, po czym wsadził doń dwa palce i zaczął intensywnie płukać. Voula! Dwa palce wystarczą do zjedzenia tuńczyka, czyż nie?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz