Maroko 2013 - dzień trzynasty - Imlil


16.04.2013
Do Imlil ruszyliśmy wczesnym rankiem. Jest to mała wioska turystyczna położona u podnóży najwyższego szczytu Atlasu Wysokiego - Jabal Toubkal (4167m. n.p.m.). Po przejściu wzdłuż i wszerz całej osady wróciliśmy do niepozornego hotelu, nazywanego „Auberge”, co oznacza dom z dziedzińcem. Udało nam się wytargować pokój w przystępnej cenie (130DH/2os-52zł). Ale jaki to był pokój! Jak dla sułtańskiej księżniczki! Kolorowe ściany, pstrokate dywany, wielkie łóżko ze strojnymi narzutami.
A my oczekiwaliśmy jedynie, że w końcu wygodnie się wyśpimy i upierzemy trochę ubrań. Nasz auberge to zwyczajny marokański dom, tylko z licznym pokojami przystosowanymi dla turystów.
Dziś dzień odpoczynku i dożywiania się, bo trochę się wczoraj zaniedbaliśmy. Wyczailiśmy jakąś „knajpę”, wypełnioną miejscowymi, gdzie babuszka smażyła placki. Kierownikiem lokalu był miły dziadek a dwóch młodych chłopaków roznosiło posiłki. Placki jak na dworcu w Ouarzazacie. Mmm, wyborne śniadanie.
Musimy wydrukować kartę pokładową na powrotne loty, więc szukamy internetu. Na moje pytanie czy jest możliwość coś wydrukować, zarządzający kafejką chłopak odpowiada „no problem, no problem!”. Pytam więc, czy mam zasiąść na głównym stanowisku przy drukarce, „nie, nie trzeba”. Skoro tak, przygotowałam wszystko do druku, a łatwo nie było, bo okazało się, że mają jakąś poprzestawianą klawiaturę. Pytam pana czy mogę już wydrukować, bo wyskakuje mi okienko, że drukarka niezainstalowana. Kierownik mile oznajmia mi, że on nie wie co z tym zrobić bo tylko opiekuje się obiektem gościnnie. „A kiedy właściwy kierownik wróci?”. Nie wiadomo, ale przecież to NO PROBLEM. I jak się nie denerwować? Nie można, bo przecież jesteśmy w Afryce. Tu życie toczy się innym biegiem.
Jeszcze wczesna pora, ale jacyś wygłodzeni dziś jesteśmy. Wracamy znów do dziadków-kucharzy. Pora tadżinowa. Dziadek smaży baraninę na ruszcie, cała sala i ulica zadymione, oczy pieką, nic nie widać. Zwijamy się prędko na taras, na górze jest czym oddychać. Jesteśmy obiektem zainteresowania dla kobiet przy sąsiednim stoliku. Czyżby dziwiły się, że jemy tadżin widelcami? Kobiety po zakończonym posiłku zostawiły na stole straszny syf! Resztki jedzenia, obgryzione kości, pestki po oliwkach, wszystko wala się po całym stole...a talerze czyste. Taka kultura.
Z tarasu mamy widok na rozgrywające się scenki uliczne. Podjeżdża bus wypchany Arabami, na dachu leżą kozy, przywiązane za nogi. Po pewnym czasie, na stoisku mięsnym, na hakach zawisają kolejne kozie tuszki. Chętnych na mięsiwo nie brakuje, kolejka wciąż się powiększa. A w naszych tadżinach jakoś tak zawsze mało tego mięsa.
Kolejne stoisko okazuje się wypożyczalnią sprzętu górskiego, otwarte całą dobę, bez żadnych drzwi, w nocy kierownik śpi pod śpiworem na podłodze i oczekuje na wędrowców o każdej porze. Wracamy robić generalne pranie w naszym hotelu. Niedługo to trwa, bo przyciągają nas śpiewem ptaszki, z pobliskiego ogrodu. Słychać naszego ulubieńca bilbila! Co chwila pojawia się na jabłoni. Gdy Laszel się przyczaja, ten prędko znika, gdy Laszel zwija się do domu, bilbil grzecznie siedzi na gałęzi. Chwila dla mnie! Ptak pięknie pozuje, ale parametry w aparacie niekoniecznie ustawione. Udało się! Moje pierwsze zdjęcie marokańskiego ptaszka. Nie jest doskonałe, ale Laszlo się ucieszył, że chociaż ja dopadłam drania.
Na kolację dziadek serwuje pyszną zupę- harirę. Razem z berber tea płacimy 16 DH (6,4zł). Czyli tak przedstawiają się ceny w Maroku, tu za zupę zapłaciliśmy 1,2zł, gdzie indziej 8zł. Serdecznie polecamy posiłki u dziadków, restauracja nazywa się CAFE L KANTRA.
Jeszcze chwila na zakupy na jutrzejszy spacer po Atlasie i wracamy do naszej sułtańskiej komnaty. Zrobiło się tu mocno tłoczno i huczno, dom wypełnił się marokańskimi turystami, którzy lubią biesiadować do późnych godzin nocnych.
A Muezin, jak co dzień, śpiewa kołysankę do snu...
Bilbil ogrodowy
Wieszczki
Imlil

                                                 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz