22.04.2013r
Spacerując rano po Azemmour, w poszukiwaniu śniadania, usłyszeliśmy głośne nawoływanie "Kasa, kasa, kasa!!!". To znak, że jakiś autobus udaje się do Casablanki i szuka pasażerów. Cena atrakcyjna więc szybko decydujemy się jechać.
W Maroku chyba nikt nie troszczy się o swój strój, do autobusu wchodzi pan umazany od stóp do głów w smarze, ale za to w galowym garniturze.
Casablanka jest wielka, głośna i paskudna. Zatrzymujemy się tu, tylko dlatego, że nasza karta do bankomatu działa jedynie w banku Credit Agricole du Maroc. a tu powinno być o taki łatwo. Jak na złość, na horyzoncie, pięć innych. Prosimy petitkę o podwiezienie. Taksówkarze rozmawiają między sobą i nie mają pojęcia gdzie bank się znajduje, ale chętnie spróbują nas okantować. Nie ma rady, przemierzamy miasto pieszo kontrolując kartę w innych bankomatach. Nie działa. W końcu prosimy o pomoc w kolejnym napotkanym banku. Przemiły, młody Marokańczyk, nie potrafiąc wytłumaczyć po angielsku, każe wsiadać do swojego auta i zawozi nas pod bramę naszej fortuny. Ooo..., mamy problem bo i w credicie karta nie chce działać. Tymczasem Laszlo przypomina sobie, że istnieje możliwość, że używa nieodpowiedniej karty. Aaa..., chyba zaraz głowę ukręcę! Najważniejsze, że w końcu udaje się wypłacić dirhamy. Wynośmy się z tego wielkiego miasta jak najszybciej.
Na dworcu autobusowym panuje szał! Biletowi wrzeszczą wniebogłosy, zaczepiają nas namawiając na „wycieczkę”. „Fez! Marksz! Agadir! Suera!”. Laszlo, na próbę, zaczął krzyczeć „Kenitra!”. Momentalnie wokół nas zleciały się osoby wskazujące autobus do Kenitry. Jeszcze kilku sprzedawców książek, bułek, butów, zegarków i innych rzeczy, ruszamy.
Kenithra po starciu z Casablanką okazuje się oazą spokoju. Na przystanku taksówek nikt nie zwraca na nas uwagi, wszyscy odpoczywają w półśnie. Kierują nas na inny postój, gdzie znajdujemy pojazd do Moulay Bouselham. Na odjazd czekają już dwie madame. Szofer proponuje cenę 45Dh/90km i wcale nie ma zamiaru się targować. Okazuje się, że trasa prowadzi przez autostradę, stąd ta stawka.
W Moulay Bouselham zapowiada się ciekawie. Z jednej strony Atlantyk, z drugiej rzeka Drader. Mimo że nadchodzi zmrok, to udaje nam się dostrzec dużo ptaków. Jest też bank Credit Agricole więc nie potrzebnie traciliśmy czas i nerwy na szukanie go w Casablance.
Po raz pierwszy poddajemy się naganiaczom oferującym noclegi. Krętymi i wąskimi uliczkami doprowadzają nas do, ukrytego za stalowym ogrodzeniem, różowego domku, w którym starsza pani wynajmuje pokoje. Zbijamy cenę ze 150 na 100 dirhamów i nie sprzeciwiamy się średnim warunkom. Gospodyni prędko przynosi nam stolik i truskawki, a jej syn telewizor. Prosimy o wskazanie upragnionego prysznica, który okazuje się kranikiem na wysokości kolana, z wiaderkiem i polewaczką. No cóż, ważne, że jest ciepła woda. Zabieram Laszla ze sobą, żeby pomógł mi umyć włosy. Gospodyni cały czas obserwuje nasze poczynania. Zaskoczona, a może nawet lekko oburzona obecnością Laszla w łazience, zabiera mu polewaczkę, wygania za drzwi i sama myje mi włosy. Wydaje się to dla niej oczywistą sprawą, a ja, mimo że nic nie rozumiem, czuję się jak za dziecięcych lat u babci. Dwa dni spędziliśmy w podróży aby dotrzeć w to miejsce. Z rana planujemy ruszyć na ptaki. Póki co pora spać.
Meczet w Moulay Bouselham |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz