Maroko 2013 - dzień osiemnasty - droga brzegiem oceanu

21.04.2013r
Bilety do Oualidii dość drogie, z opłatą dla bagażowego- 100Dh/os, spodziewamy się więc odrobiny luksusu. Na parking zajechało nasze „cudo”- rozlatujący się trup. Większość pojazdów jeżdżących po Maroku jest w podobnym stanie, pospawane, poklejone z kilku innych pojazdów, szyby popękane- ledwie szosę widać. Różne stworzenia wyskakują nam na drogę, stado kóz, owiec, żółwie, wielkie jaszczury, wielbłądy.

Dziś wielkie święto, okoliczne miasta nawiedza książę Maroka. Na fabrykach, domach i gdzie się tylko da wiszą marokańskie flagi. Na bilbordach, taksówkach, popękanych szybach autobusów widnieje wizerunek księcia. Drogi w Safi obstawione przez policję i wojsko. Nawet miasto zostało posprzątane z tej okazji. Wszyscy niecierpliwie czekają na wizytę.
Temperatura powietrza wynosi +37stopni C, a nasz pan bagażowy ubrany w dwa grube swetry i zimowy szalik. Kierowca przez całą trasę trąbi na przechodniów zapraszając w ten sposób do wspólnej wycieczki. Wielu z nich przyłącza się, no problem, że środek skrzyżowania, że rondo, że lewy pas ruchu. Kierowca zatrzymuje autobus wszędzie gdzie tylko ma ochotę. Raz zatamował ruch na środkowym pasie jezdni, w drzwiach stanął biletowy i łapał kolejnych pasażerów, którzy w biegu dołączali do jadącego autobusu. Bardzo zabawna ta nasza wycieczka, babuszki opowiadają głośno jakieś historie i przeraźliwie się śmieją, co chwilę ktoś z tyłu zaczyna klaskać i wrzeszczy na znak, że wysiada. Jakiś młody chłopak siedzący za Laszlem, zapytał go, po angielsku, czy mogliby porozmawiać o literaturze romantyzmu. Od zawsze wiedziałam, że Laszel ma duszę romantyka, ale że kto inny to dostrzegł? Słaba znajomość języka i tematu nie pozwoliła na rozwinięcie rozmowy.
Mijamy jakąś wioskę z rozlewiskami, ale pan biletowy nas nie szturcha, więc jedziemy dalej. Dojeżdżając do większego miasta orientujemy się, że o nas zapomniano i minęliśmy nasz dzisiejszy cel- Oualidiję. Spodziewaliśmy się zobaczyć tam kilka gatunków ptaków m. in. szablodzioby ale niestety przegapiliśmy przystanek.  I gdzie się podziejemy tej nocy? Nie mamy pojęcia dokąd jedzie nasz autobus. Wygłodzeni mijamy kolejne miasta i nagle decydujemy się zakończyć podróż w Azemmour. Nieduże miasteczko, turystów tu nie widać, miejscowi mocno nam się przyglądają, ale nikt nie zaczepia. Ceny zaskakująco niskie. Duży tadżin za 35 Dh, a herbata dla dwóch osób- 5 Dh. Bardzo miłe przyjęcie. Główna ulica wypełniona straganami, na przyczepce ciągniętej osiołkiem setki jaj, w zakamarkach skupiska kobiet malujących sobie henną na dłoniach rozmaite tatuaże. W ciemnych pomieszczeniach mężczyźni siedzą z dziesiątkami kur, obserwujemy, że kupują je kucharze z sąsiednich lokali gastronomicznych i na zapleczu, na bieżąco zabijają kury, skubią i gotują strawę.
Jest i medina, ukryta za murami. Kręcimy się uliczkami, jest niezwykle cicho, nie odbywa się tu targ, ludzie mieszkają w spokoju. Dopadł nas jakiś pan w dżalabiji, chwaląc się, że jedynie on zna tu angielski, chętnie zostanie naszym przewodnikiem i pomoże znaleźć hotel, a to wszystko bez żadnej opłaty! Niebywałe. Oprowadził nas po labiryncie domostw, hotel, który znalazł bym zamknięty, więc serdecznie podziękowaliśmy. Wieczorem dotarliśmy do oceanu, a tu wielki mur oddzielający plażę i pan oferujący nocleg i kategorycznie zakazujący kempingu pod groźbą policji. Nikt nam nie będzie mówił, że nie możemy położyć się spać tam, gdzie mamy ochotę! Potrafimy się ukryć więc jak ma ochotę to niech spróbuje nas znaleźć. Oddalamy się nieco i rozkładamy w krzakach namiot, a ściółka mięciutka jak tapczan.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz